środa, 16 września 2015

yulia stepanova

Yulia Stepanova to zdecydowanie jedna z moich ulubionych tancerek. Niestety już od kilku miesięcy nie zasila szeregów baletu Teatru Maryjskiego, podczas gdy powinna być co najmniej pierwszą solistką tego zespołu. Powyższy film dokumentuje jej debiut w roli Gamzatti w "Bajaderze" i tych świetnych debiutów miała Yulia więcej. Najbardziej spektakularnym był chyba występ w "Jeziorze łabędzim", w szczególności jeśli weźmie się pod uwagę wyjątkową trudność roli Odetty i Odylii, a także fakt, iż podobno Yulia jako koryfejka baletu nie miała tak wielu prób do swojego debiutu jak to bywa w przypadku tancerek o wyższej randze. Zdecydowanie brak mi słów na opisanie muzykalności tej tancerki oraz jej przepięknych rąk i dłoni. Yulia prezentuje się zachwycająco nie tylko w słynnych wariacjach baletowych, ale także w tych nieco mniej znanych. Świetnym przykładem jest jej wykonanie wariacji Clemence w "Rajmondzie" (swoją drogą, niewątpliwie byłaby świetną odtwórczynią tej tytułowej roli!). Wariacja ta dosyć często uważana jest za niezwykle trudną, bo choć nie wymaga chociażby kręcenia potrójnych piruetów en dedans, to składa się ze specyficznie ułożonej sekwencji baletowych póz ułożonych do delikatnej, łagodnej muzyki. W czasie ich wykonywania tancerka musi wykazać się znakomitym opanowaniem, perfekcyjną kontrolą ciała i niemałą muzykalnością, aby wariacja wydawała się równie lekka i delikatna jak sama muzyka. Yulia Stepanova wspaniale radzi sobie z tymi wszystkimi trudnościami. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że wkrótce wróci do Teatru Maryjskiego, by znów zachwycać miłośników stylu Vaganovej...Ja w moich notkach bez wątpienia jeszcze wiele razy wrócę do tej tancerki.

 

niedziela, 6 września 2015

back to the class after long long break....

Nie tak wyobrażałam sobie mój powrót do lekcji klasyki… Parę miesięcy temu postanowiłam, że po kilkudziesięciu minutach wieczornego biegu zaplanuję ćwiczenia wzmacniające i rozciągające – ich efekty zobaczyłam bardzo szybko. Progres wydawał się być nieunikniony – aż do pierwszych problemów w pracy, które zbiegły się z falą tropikalnych upałów. Zmęczenie, wysokie temperatury i brak prawdziwego urlopu od kilku lat skutecznie pozbawiły mnie resztki sił, zatem przed moją pierwszą lekcją baletu byłam przerażona.

Niepotrzebnie. Nauczycielka prowadząca zajęcia była przemiła, a poziom dostosowany dla osób początkujących. Między rutyną ćwiczeń i ich prostotą szybko wkradła się nuda, a ja mogłam poświęcić uwagę technicznym niuansom. Byłam jednak tak bardzo przejęta wagą tej chwili – chwili mojego powrotu – że ze stresu i napięcia bolały mnie całe plecy. Powrót okazał się mimo wszystko bezbolesny, nawet zbyt łatwy. Dzięki tak niskim wymaganiom podczas lekcji mogłam skupić się nieco bardziej na muzyce, na jej akcentach, i to było bardzo, bardzo przyjemne - technika nadal pozostawała niezwykle istotna, ale mogłam poświęcić jej odrobinę mniej uwagi, skupiając się na delikatnych gestach dłoni i akcentowaniu drobnych detali muzyki. 

Nasza pedagog zaproponowała nam, byśmy sami podnieśli nasze propozycje odnośnie ćwiczeń podczas lekcji – zażartowała na temat kręcenia 64 fouettes… A ja marzę o pięknej, pełnej lekcji tańca klasycznego, z całą sekwencją przy drążku od plie poczynając, a na grand battement kończąc, z całością lekcji na środku sali, z kilkoma kombinacjami skoków i piruetów, wreszcie z paroma minutami ćwiczeń en pointe i ćwiczeniem choć jednej wariacji z klasycznego repertuaru… 

Na razie moje marzenia karmią się każdą kolejną sekundą pewnego balansu, każdym gestem złączonym cudownie z muzyką, każdą chwilą świadczącą o znikomym choćby progresie. A ja marzę o moim prawdziwie milowym kroku w baletowej edukacji, o rozwoju, który zadziwi moją pełną ironii i sceptycyzmu duszę. Póki co pozwalam sobie na razie na radość z powroty, bo powrotu do tego, co się kocha, są piękne i cudownie wyjątkowe.