niedziela, 24 stycznia 2016

czego żałuję

     Dziś mogę przyznać, że na pewno żałuję dwóch rzeczy: nie poszłam do szkoły baletowej i nigdy jako dziecko i nastolatka nie uczyłam się tańczyć. W wieku ośmiu lat podjęłam nieśmiałą próbę przekonania moich rodziców, aby zapisali mnie do bytomskiej baletówki. Potem była jeszcze fascynacja gimnastyką sportową, ale wtedy również moje marzenia nie były możliwe do zrealizowania. Musiało minąć jeszcze kilka lat, nim nastała moda na taniec i wszelakie studia wyrosły niczym grzyby po deszczu. Prócz licznych lekcji nauki tańca współczesnego, tanga, hip-hopu, jazzu i salsy pojawiła się możliwość nauki tańca klasycznego. Wspomniałam już kiedyś, że bardzo dobrze pamiętam moją pierwszą lekcję, że byłam najstarszą osobą w grupie. Regularnie zmagałam się z wątpliwościami: nie potrafię, nie nadaję się, nigdy się tego nie nauczę. Nigdy nie miałam „baletowego ciała”, wszystko raczej mi przeszkadzało niż pomagało. Nie mam też dobrej pamięci ruchowej, musiałam odbyć wiele lekcji, by tę pamięć jakoś wyćwiczyć. Nigdy nie było łatwo…

     Po tak wielu lekcjach mogę na pewno przyznać, że spotkałam kilka naprawdę zdolnych dziewczyn, które znakomicie sobie radziły, choć też dopiero zaczynały swoją przygodę z klasyką. Każda z nich już coś tańczyła – tribal, taniec brzucha, jazz czy taniec współczesny. Z zazdrością patrzyłam na ich pewność siebie, ich wyczucie muzyki i świadomość ciała, nawet wtedy, gdy nawyki z innych dyscyplin tanecznych utrudniały osiągnięcie „klasycznego efektu”.

    Tak, żałuję, że nie uczyłam się w szkole baletowej, że nie mogę teraz żyć i utrzymywać się pracując jako tancerka baletu. Moje życie potoczyłoby się wtedy zupełnie inaczej, nie poznałabym zapewne tych ludzi, którzy mnie ukształtowali, i pewnie nie patrzyłabym na balet tak, jak patrzę dzisiaj. Mimo to czasem zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym jako ośmioletnia dziewczynka przekonała moich rodziców do tego szalonego pomysłu nauki w ogólnokształcącej szkole baletowej.

     Kiedy nieco dorosłam, moje pragnienie tańca nieco się skonkretyzowało, ale nie na tyle, by znaleźć w sobie odwagę przełamania strefy komfortu. W liceum pracowałam przy tworzeniu szkolnych przedstawień, z przyjemnością zajmując się ich choreograficzną stroną, ale to było zdecydowanie zbyt mało, by przygotować się na moje pierwsze spotkanie z klasyką.

    A jednak pewnego dnia zdecydowałam, że przełamię moją nieśmiałość, zapomnę o moim kompletnie niebaletowym ciele, że może jednak spróbuję. Spróbowałam. Nie wyobrażam sobie teraz mojego życia bez baletu, choć miewałam wiele miesięcy rozłąki z moją miłością. Nie potrafię określić, jak długo już uczę się tańca klasycznego – kolejne okresy ćwiczeń z pedagogiem przeplatane były tygodniami i miesiącami przerw. Myślę, że w ten sposób straciłam co najmniej trzy lata nauki. Zawsze jednak pamiętałam o tym, co kocham, próbowałam znaleźć chwilę na pracę nad siła stóp czy zwyczajnie na rozciąganie. Teraz na każdą lekcję czekam z radością, i cieszę się, że mam ją w poniedziałki – rozpoczęcie kolejnego tygodnia pracy nie jest aż tak bolesne, jeśli zaczyna je lekcja tańca klasycznego. Ciągle jednak marzę o większej liczbie lekcji. Mam nadzieję, że wkrótce będę częściej oczekiwać każdych kolejnych zajęć… Staram się nie myśleć nazbyt często o tym, czego żałuję. Najwyższa pora skupić się na tym, co dopiero jest przede mną.

4 komentarze:

  1. Mimo wszystko masz teraz jedną wielką przewagę nad tancerzami profesjonalnymi - możesz wybierać to co chcesz tańczyć i robić, a nie robić to co każą Ci inni. Możesz też spokojnie odpocząć w razie kontuzji, Twoje ciało jest Twoją świątynią a nie narzędziem w czyiś rękach. Możesz też kochać swoją pasję a nie traktować ja jako źródło zarobku i przymus (uwierz mi, że niektórzy tancerze nie mają motywacji do tańczenia)...

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno w tym co napisałaś jest co najmniej ziarno prawdy (zwłaszcza, że właśnie dopadła mnie kontuzja :(). Zastanawiałam się kiedyś nad tym, czy potrafiłabym z taką samą pasją zajmować się zawodowo tym, co najchętniej robię w czasie wolnym. Dotyczy to zwłaszcza wszystkiego, co wymaga kreatywności, szczypty pasji, może nawet natchnienia - a więc wszystkiego, co ma charakter odrobinę bardziej artystyczny. Kiedy coś takiego staje się naszą pracą, wymaga nieustannego doskonalenia i jest poddane presji, a wtedy pewnie bardzo łatwo jest zgubić ten bezcenny artyzm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam w klubie kontuzjowanch ;) Ja z doświadczenia wiem, że to co jest naszym hobby, kiedy staje się pracą, powszednieje i staje się czasem wręcz przykre... przykre, bo każdy ma w głowie jakiś obraz tego co chiałby robić, jakieś górnolotne idee, a tu trzeba zarabiać i robić to co się s p r z e d a j e ... moim hobby była grafika, teraz kiedy jest to moja praca... cóż delikatnie mówiąc nie jest już moim hobby ;)

      Usuń
  3. Współczuję kontuzji i życzę szybkiego i bezbolesnego powrotu do zdrowia (łącząc się w bólu)… Co do pracy: jeszcze parę lat temu chciałam zajmować się teatrem i literaturą (zwłaszcza w zakresie krytyki) i dzisiaj uważam, że jednak słusznie zdecydowałam wybierając inną drogę zawodową (nie, żebym była z niej zadowolona). Pisanie na akord tekstów krytycznych na dobrym poziomie może zabić całą pasję radość, chyba więc trochę Cię rozumiem. Niemniej jako pasjonatka na pewno jesteś dobra w tym, co robisz, nawet jeśli to wszystko nie spełnia Twoich oczekiwań. A po pracy zawsze można wyjąć z torby baletki i wszystkie emocje okiełznać w czasie lekcji :)

    OdpowiedzUsuń